Znamy się od... lepiej nie mówić :)
Osiem lat spędziłyśmy w jednej ławce, gadając bez przerwy. Za to nas rozsadzano, a wtedy pisałyśmy do siebie listy, bo przecież musiałyśmy być ze sobą w kontakcie, to chyba zrozumiałe!
I tak jest do dzisiaj. Nie mieszkamy blisko siebie, ale kontakt musi być! Na szczęście ktoś wymyślił Internet...
Maile, gg, dużo zdjęć...
i tak powstał pomysł założenia tego bloga.


Drogi Gościu, miło że do nas zaglądasz. Ucieszymy się bardzo, jeśli zostawisz tu parę słów komentarza :)

niedziela, 7 czerwca 2015

O marzeniach i ich spełnianiu

Od ładnych paru lat marzył mi się powrót do najcudniejszego zakątka Polski - w Bieszczady. To oczywiście moje osobiste zdanie, ale wiem że wiele osób je podziela. Mój osobisty Małżonek również. 

Eh, biegało się swego czasu po Bieszczadach w tę i z powrotem, ale było to naprawdę wiele lat temu. Byliśmy wtedy młodzi, zdrowi i nieco... hm... szczuplejsi. ;)

A potem nastały dzieci, latka przeleciały, ciałka przybyło, zdrówko się lekko nadszarpnęło i jakoś bieszczadzkie włóczęgi w niepamięć odeszły.

Do czasu aż trafiłam parę lat temu na blog Jagody. Pewnie go znasz. Klimatyczny, pełen ciepła blog, przemiła osoba, obdarzona talentami nie tylko pisarskimi, cudne zdjęcia wnętrz, zwierząt i bieszczadzkich plenerów oraz pasjonujące historie z życia "mieszczuchów" którzy postanowili zacząć wszystko od nowa na najpiękniejszym "końcu świata" jaki znam... 

I to na pewno wtedy zaczęło we mnie kiełkować to marzenie, choć wówczas wydawało mi się zupełnie nierealne. Jeszcze choć raz pojechać w Bieszczady, nachodzić się po tych jedynych w swoim rodzaju podniebnych łąkach, nasycić zmysły tymi niezwykłymi widokami połonin, szumem wiatru i tą wielką niesamowitą przestrzenią wokół. No i jeszcze jedno: zatrzymać się u Jagody i Maćka w Lutowiskach...

Marzenia jak to marzenia: ma się je i tyle. Drzemią sobie spokojnie latami gdzieś w ukryciu, ale czasem się trochę budzą i zaczynasz o nich myśleć i myśleć. I czasem tak bardzo o nich myślisz, że już nie masz wyjścia i zaczynasz się zastanawiać jak tu je zrealizować. I często okazuje się, że nie jest to aż takie trudne...

No i tym razem też nie było. Wystarczyło tylko podjąć damską decyzję, napisać do Jagody maila, a potem poinformować Mężusia, że jest propozycja właściwie już nie do odrzucenia...  No i tak zrobiłam!

Bo przecież maj to miesiąc naszych wspólnych rocznic. W sam raz na taką sentymentalną podróź...



Chata Magoda okazała się być tą wisienką na torcie. Lepszego miejsca wprost nie mogłam sobie wymarzyć. Niezwykły to dom, pełen ciepła i przytulnego nastroju. I ludzie niezwykli. Myślę że jeszcze nieraz tam zagościmy.


Chyba specjalnie dla nas zamówiony słowik wyśpiewywał wieczorami swoje trele nieopodal werandy Magodowej Chaty...

Nasz pokój "słoneczny"...


A tu piesy Magodowe, kotów nie udało mi się sfotografować. Piesy o wiele chętniej socjalizują się z obcymi :)




Pogoda nie była dla nas zbyt łaskawa. Z czterech dni tylko półtora nadawało się na górskie wędrówki. To była ta pierwsza połówka, mglista i deszczowa...

  

 

Drugi dzień spędziliśmy więc na objeżdżaniu okolicznych miejscowości i oglądaniu pięknych bieszczadzkich  cerkwi.









Trzeciego dnia deszcz padał już niemal bez przerwy, spedziliśmy go sobie więc dość leniwie, między kominkiem a Magodową werandą. Nie powiem, było bardzo miło :)


No a czwartego dnia...






Nie byłabym sobą,  gdybym wśród tych pięknych "okoliczności przyrody" nie zaobserwowała różnych jej smakowitych szczegółów, a wśród nich ukochanego mojego ziela: żywokostu, z którego własnoręcznie ukręcona maść jest moim cudownym lekiem na wszelkie kostno-stawowe dolegliwości. Oczywiście żywokost mam z apteki, a nie z połonin, ale gdyby nie to że Park Narodowy, z pewnością byłby on mój-ci-on :)



 A tu cała wielka polana pełna czosnku niedżwiedziego. Pachniało, nie powiem :)


A tu zwierzątko jakieś po połoninie przed nami się przechadzało. Myślałam, że może ryś, ale po przestudiowaniu fotek zwierzęcych tropów w necie wydaje mi się że mógłbyć to borsuk. Szkooda, że na nas nie poczekał...


I jeszcze parę zachwyconych fotek...




A na sam koniec zachwycona ja...


Wracając do marzeń, przyznam się, że nie jestem specjalistką w ich spełnianiu. Mam ich całe mnóstwo, jak każdy z nas, i wiele z nich wydaje mi się zupełnie nierealnych. Ale kiedy raz na jakiś czas uda mi się któreś zrealizować, a czasem się przecież udaje, to zaczynam wierzyć, że mogę spełnić jeszcze wiele z nich.  No a przynajmniej kilka... 

Nasza podróż sentymentalna nie skończyła się na Bieszczadach. Prosto z Lutowisk pojechaliśmy odwiedzić raz jeszcze to magiczne polskie miasto za wschodnią granicą, które tak bardzo zaczarowało nas rok temu. Ale na opowieść o Lwowie zaproszę Cię już następnym razem, bo co za dużo to podobno niezdrowo :)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...