Staram się unikać lekarzy. Im jestem starsza, tym bardziej.
Oby udawało mi się to jak najdłużej.
Sprawy zdrowotne zaczynam więc brać sama w swoje ręce.
I stąd właśnie bierze się moje zainteresowanie fitoterapią, czyli leczeniem ziołami.
Chociaż zioła były w moim domu zawsze, to dawniej znałam tylko te najbardziej popularne: miętę, rumianek, lipę, szałwię czy świetlika. Przydawały się w czasie przeziębienia, czy przy niestrawnościach, a świetlik nieraz bardzo pomógł mi przy zapaleniu spojówek.
Wiele lat temu, kiedy mój synek był przedszkolakiem, pewna znajoma, słysząc jego paskudny kaszel, na który nie pomagały żadne apteczne syropki, podała mi skład specjalnej ziołowej mieszanki na kaszel. Zioła kupiłam, wymieszałam, zaparzyłam i podałam dziecku, a kaszel ustąpił niemal z dnia na dzień. Byłam w szoku!
Karteczkę ze składem tej pierwszej mojej mieszanki ziołowej nosiłam przez całe lata w portfelu i mam ją do dziś, ale tak naprawdę nie jest mi już potrzebna, bo tyle razy przekazwyałam tę listę innym, że utrwaliła się w mojej głowie na zawsze. Utrwaliła się też moja wiara w ogromną, niedocenianą w dzisiejszych czasach moc ziół.
Nie było wtedy jeszcze Internetu, więc trudniej było z dostępem do zielarskiej wiedzy. Nie miałam też specjalnie na to czasu, pochłonięta gonitwą między pracą, a dziećmi i domem.
Dopiero kilka lat temu ponownie zaczęłam interesować się ziołami i ich działaniem. Pewnego dnia, szukając informacji o balsamie Szostakowskiego, który mi poleciłaś na paprzącą sie ranę u mojego piesa, trafiłam na prawdziwie niewyczerpywalne źródło fitoterapeutycznej wiedzy, jakim jest
internetowa strona dra Henryka Różańskiego. Przez te ładnych parę lat czytam artykuły na tej stronie i bardzo daleko mi jeszcze od poznania wszystkich tematów. Niesamowite w dzisiejszych czasach, że człowiek o tak rozległej wiedzy, chce się nią dzielic z nami, publikując wyniki swych badań na internetowych stronach i nie żądając za to żadnej zapłaty.
Na stronce tej działa też
forum zielarskie, gdzie spore grono znawców tematu dyskutuje na temat fitoterapii, dzieli się swym doświadczeniem i doradza innym ludziom, potrzebującym pomocy, bądź złaknionym wiedzy, jak ja.
Wciągnęły mnie te zioła na tyle, że od paru lat ciągle coś mieszam, moczę, suszę i kręcę.
Z gotowych, kupionych w aptece ziół mam w domu przygotowane mieszanki na przeziębienie, kaszel, bóle kości, biegunkę, krążenie, cukrzycę i jeszcze parę innych, w zależności od potrzeby jaka się pojawia.
Próbuję też robić czasem jakieś maści, najczęściej na stawy i bóle kości, bo ostatnio miewam takie właśnie bóle. Odpukać ostatnio jakby rzadziej, może to właśnie dzięki nim ?
Tu widać jak ukręcałam w moździerzu pączki topoli
żeby później namoczyć je w alkoholu i po kilku tygodniach użyć do zrobienia przeciwbólowego mazidła. Mało kto wie, że pączki topoli to wspaniałe źródło salicylanów, a więc surowiec do przeciwbólowych i przeciwgorączkowych środków leczniczych, czy to w formie wywaru, czy maści. Jeśli kto ciekaw, podrzucam
link do artykułu dra Różańskiego na ten temat. Fascynująca wiedza.
Mój krem magnezowy już znasz. Nie jest to co prawda specyfik ziołowy. Robię go z chlorku magnezu, dostępnego w sklepach intenetowych. Jest to bardzo dobrze przyswajalne źródło magnezu. Magnezu potrzebujemy wszyscy. Potrzebują go nasze mięśnie i układ nerwowy. Okazuje się, że przez skórę wchłania się on wiele lepiej niż z kolorowych tableteczek wciskanych nam przez panie farmaceutki! Przy okazji świetnie działa na zmarznięte kończyny, rozgrzewając je delikatnie, niesamowite też jest jego działanie przy zmęczonych, obolałych, lub kontuzjowanych mięśniach. Po całym dniu łażenia po górach wieczorem ledwie się ruszałam. Nasmarowałam łydki i uda tym kremem i następnego dnia - NIC! Zero zakwasów i zero bólu.
Robiłam już go kilkakrotnie, na życzenie rodziny i znajomych. Sama bardzo go lubię. Moja córka woli stosować oliwę magnezową, a to po prostu ten sam chlorek magnezu rozpuszczony w wodzie. W roztworze chlorku magnezu można się też po prostu kąpać. Można też taki roztwór (w odpowiednim do tego stężęniu) przyjmować doustnie.
Na temat magnezu i chlorku magnezu jest w Internecie sporo informacji, warto poczytać, bo to dla nas ważny suplement.
Mam jeszcze na zdjęciach proszek z wytłoczyn z winogron, takich zwykłych, z mojego własnego ogródka.
Winko nastawione dojrzewa, a wytłoczyny wysuszyłam w piekarniku
i zmieliłam na proszek. Będę z nich robiła ekstrakt, który ma ponoć zbawienne działanie na wzrok. A wzrok ostatnio mi nieco siada, niestety...
Mam w domu taką szafeczkę przeszkloną, a w niej pełno buteleczek i słoiczków. Tu wystawiłam tylko kilka z nich...
Coraz ich więcej, bo co i rusz doczytam, że coś ciekawego można zrobić z jakiejś dostepnej mi rośliny. I nastawiam słoik za słoikiem, ekstrakt za ekstraktem. Bo nigdy nie wiadomo co się może przydać. I tak na przykład nastawiłam kiedyś, sama nie wiem po co, wyciąg z glistnika, który w moim ogródku jest najbardziej popularnych chwastem. Okazało się, że bardzo się przydał do kropelek dla potrzebującej koleżanki... Sama zresztą też z nich korzystałam.
Tak naprawdę powinno się zbierać co tylko w ręce wpadnie. No, w mieście się nie da, ale jak już będę mieszkać na wsi, będę zbierać po prostu w s z y s t k o. Bo prawie wszystkie rośliny mają jakąś moc! A łąka to najprawdziwsza apteka.
A tu jedna z moich najlepszych i najkochańszych mikstur, której pomysł znalazłam właśnie na zielarskim forum u dra Różańskiego, czyli eliksir z rokitnika. Mam w ogródku tego jegomościa i znając niesamowite właściwości jego owoców, nie miałam pomysłu na ich przerobienie. Aż natrafiłam na pomysł na te krople. To był strzał w dziesiątkę.
Ja swoje krople nazwałam "Eliksirem życia", bo są naprawdę niezwykłe. Dzięki tym kropelkom udaje mi się już drugi rok przetrwać bez deprechy, która rok w rok ogarniała mnie jesienią i zimą. Nic mi się nie chciało robić, wracałam do domu z pracy, obrabiałam tylko to co naprawdę musiałam i szłam spać, albo godzinami tkwiłam bez sensu przed komputerem. A już ma twórcza wena, czy jakkolwiek by nazwać moją chęć do działań wszelakich, szła się bujać i nie wracała do mnie aż do wiosny.
A teraz, proszę bardzo! Działam, dłubię, drutuję, koralikuję! Bloga piszę, jednego i drugiego, a nawet trzeciego będę! Mam chęć do życia! Cud jakowyś? Nie, to eliksir!
Składniki eliksiru widać na tej fotce, a receptura ta opiera się na składzie słynnych kropli Toda. Oczywiście tajemnicą producenta są proporcje i sposób przyrządzenia, ale już samo zestawienie działania tych składników powoduje, że to naprawdę jest eliksir życia!
A poniżej sam eliksir w twarzowym kieliszeczku. Kolor ma obłędny, zapach niezwykły, a smak dość piorunujący, jak można się domyślić na podstawie składu. Ale na szczęście nie pije się go kieliszkami, a tylko pół łyżeczki na raz. I w zupełności wystarczy!
Co by tu jeszcze o mojej działalności samoleczniczej. Ano pamiętasz maść z kasztanowca, byłam bardzo szczęśliwa, że pomogła Twojej Mamie. Oczywiście sama receptur nie wymyślam, naprawdę jest z czego czerpać wiedzę. Mądrzy ludzie przed wielu laty wymyślili już te receptury. Trzeba je tylko umieć znaleźć i wykorzystać.
No i ta witamina C. Och, jak się niektórzy natrząsają i wydziwiają, że głupia moda, że populistyczne gadanie, że naiwni ludzie w to wierzą...
To Ty namówiłaś mnie do soku z dzikiej róży. Sprawdziłam jego działanie na sobie i na rodzinie, działa niezawodnie. Ale sok nie zawsze mam w domu i jest w sumie dość drogi. Więc poczytałam sobie o witaminie C i, żeby móc przyjmować naprawdę spore dawki, kupiłam taką w proszku. Czysty kwas L-askorbinowy. Nie w żadnych drażetkach powlekanych, bo to i za mała dawka i mnóstwo niepotrzebnych dodatkowych substancji, nie musująca, bo też nafaszerowana cukrem i innymi dodatkami. Po prostu czysty proszek. Do kupienia w internecie, warto spojrzeć na kraj pochodzenia, ja jestem bardzo patriotyczna i kupuję tylko polski.
Przy pierwszych objawach przeziębienia, a zdarza się nam to przecież kilka razy w sezonie zimowym, natychmiast porządna dawka witaminy C. Ja wypraktykowałam pół herbacianej łyżeczki, czyli 3-5 gramów, rozpuszczone w letniej wodzie - tak minimum trzy razy dziennie.
Nie chcę zapeszyć, ale zadziałało u mnie za każdym razem. A delikatna się na starość zrobiłam i co chwila a to mnie przewieje, a to gardło zaczyna boleć, a to zacznę kichać. I zaraz biegnę po witaminę i na drugi dzień nie ma śladu po chorobie. Rodzinę też przyuczyłam i nawet Szanowny Małżonek grzecznie łyka i sobie chwali!
Więc w nosie mam opinie medialne, że to tylko głupia moda i owczy pęd. Być może to farmaceuci próbują odzyskać utraconych klientów. A niech sobie próbują. Rzeczywiście ta rzekoma lewoskrętność jest zdaje się nadmuchanym sloganem marketingowym, jak się pogrzebie w mądrych artykułach w necie to można doczytać, że nie ma czegoś takiego jak lewoskrętna witamina C. Po prostu jest kwas L-askorbinowy czyli witamina C. I to właśnie jej nam potrzeba, w organiźmie, kiedy podupadamy na zdrowiu.
No dobra, koniec tego gadania, kto doczytał ten dzielny.
Ale o naturalnym leczeniu i podobnych inszościach na pewno będę jeszcze tu pisać, nie ma obawy :)