Znamy się od... lepiej nie mówić :)
Osiem lat spędziłyśmy w jednej ławce, gadając bez przerwy. Za to nas rozsadzano, a wtedy pisałyśmy do siebie listy, bo przecież musiałyśmy być ze sobą w kontakcie, to chyba zrozumiałe!
I tak jest do dzisiaj. Nie mieszkamy blisko siebie, ale kontakt musi być! Na szczęście ktoś wymyślił Internet...
Maile, gg, dużo zdjęć...
i tak powstał pomysł założenia tego bloga.


Drogi Gościu, miło że do nas zaglądasz. Ucieszymy się bardzo, jeśli zostawisz tu parę słów komentarza :)

poniedziałek, 22 września 2014

O tym, że w poniedziałki powinnam siedzieć w domu...

Gdybym tylko mogła, to bym nie ruszała się w poniedziałki z domu. Głównie dlatego, że weekendu mi zawsze mało, tyle się człowiek narobi żeby odrobić zaległości w sprzątaniu i innych ulubionych zajęciach, na które nie ma w tygodniu czasu. Przydałby się taki wolny poniedziałek, żeby odpocząć po weekendzie...

A dziś to już na pewno wiem, że w poniedziałek się z domu ruszać wręcz nie powinnam!

Musiałam z moim Aronkiem do weta pilnie się udać, bo niedomaga ostatnio kochana psinka i nockę mieliśmy ciężką, on i ja...

Pomyślałam sobie że szybko pojedziemy do miasta, bo my na wsi pod miastem mieszkamy, wet da leki, szybko sobie wrócimy i oboje odeśpimy cośmy w nocy zabałaganili.

Ehh, mnie nie wolno nic planować, a już na pewno nie na moje wolne dni...

Pogoda paskudna, deszcz pada, koniec lata przecież trza odtrąbić, nie ma lekko. Ale przecież autkiem jedziemy, więc aura nam nie straszna, co nie?

Teraz już wiem, że ZAWSZE trzeba brać ze sobą ciepłe ubranie i parasol...

Mówiąc krótko, stanęło mi autko pośrodku miasta, na najruchliwszej możliwie ulicy i odmówiło dalszej współpracy.

Wyobraź mnie sobie jak stoję w unieruchomionym samochodzie na środku Sikorskiego, dookoła tłum pędzących aut, deszczyk radośnie leje, pies dyszy zmęczony na tylnym siedzeniu, a ja gorączkowo się zastanawiam co robić, żeby się z tego złego snu wydostać.

Następna w kolejce była komórka, która nie dość, że okazała się do połowy rozładowana, to jeszcze postanowiła się resetować za każdym razem kiedy próbowałam się gdzieś dodzwonić.

W końcu udało mi się powiadomić kogo trzeba, obiecali że przyjadą i auto mi do warsztatu zawiozą.
Trochę to wszystko  trwało, z półtorej godziny czekałam na panów z lawetą, no ale w końcu dojechali i samochoda zabrali.

I dzięki Tobie i Twojemu TŻ jakoś udało mi się do weta dotrzeć i psiakowi pomóc, a nawet do domu wrócić cało i zdrowo.

I nawet udało mi się nie wpaść w histerię, choć w pewnej chwili, przyznaję, byłam o krok. Ale się bardzo powstrzymywałam.

I tylko tak sobie myślałam, czy naprawdę ciągle coś mi się musi przytrafiać? Nie może się moje życie po prostu pleść spokojnie i powolutku do przodu? Zawsze muszą być jakieś zakrętasy?
Ale są też sposoby na to, żeby nie wpaść w czarną rozpacz. Wystarczy sobie trochę powyobrażać, co by było gdyby było jeszcze gorzej...

Na przykład:

gdyby auto się zepsuło na trasie Siekierkowskiej, na wjeździe na przykład, pod górkę...

gdyby komórka w ogóle odmówiła posłuszeństwa i nie udało mi się do nikogo dodzwonić...

gdyby Twój TŻ nie miał możliwości mnie uratować i musiałabym zamawiać taksówkę chyba bagażową, bo który taksiarz zgodziłby się wpuścić mojego psiaczka na siedzenie ?...

gdyby deszcz nie przestał padać i musiałabym z chorym Aronem zasuwać na piechotę w deszcz w poszukiwaniu jakiegoś telefonu...

gdyby, gdyby, gdyby...

Całe szczęście że w sumie nie było tak źle.

Aronek się lepiej czuje, ja już też odsapnęłam od wrażeń dnia dzisiejszego, autko na kuracji w warsztacie, jakoś się nam wszystkim udało przejść przez ten cholerny poniedziałek...


Uratowany Aronek pozdrawia Cię i Twojego TŻ z tylnego siedzenia!!!











piątek, 29 sierpnia 2014

O pracowitych pieseczkach raz jeszcze ...


Moje pieski też ciągle zmęczone, odespać muszą.


A to po ciężkiej pracy w ogrodzie...


A to znów po robocie przy sprzątaniu domu...



Mila, jak to kobieta, pomagać musi przy babskich robotach,



oraz dzieciom przy nauce.


Ten ciężki wysiłek musi potem bidulka odespać...




Ale za to jak się Aronek czasem rozgości na kanapie...


 i dorwie do kompa, to wszystko opowiada na swoim psim blogu.


A jak tak czasem spojrzą na mnie z wyrzutem, to aż serce pęka ...



 Oj biedne te moje psinki!...

wtorek, 26 sierpnia 2014

O czym gdacze się w Kurniku ;)

Wczoraj i przedwczoraj dyskutowałyśmy o losie zwierząt.
Jak są traktowane przez człowieka, ile krzywd doznają przez głupotę i bezmyślność.
Nie wspomnę nawet o celowym okrucieństwie, bo to kolejny temat rzeka.
Pomyślałam że warto o tym częściej pisać, zastanowić się, czy można to chociaż trochę zmienić i jak to zrobić. Im więcej nas będzie poruszało ten temat, tym większa szansa.
Szkoda że nie mogłaś brać udziału w tej burzliwej i pełnej emocji wymianie zdań.
Cieszę się, że w Kurniku panowała jednomyślność na ten temat.

A tu migawki z życia mojej gromadki.
Ciężko pracują przy remoncie ;)














piątek, 15 sierpnia 2014

O tym, że lubię sobie coś namieszać i co z tego wynika.



Jak już mówiłam, ciągnie mnie ostatnio do zielarstwa oraz domowej alchemii.

Czytam z zapałem zielarskie różne ciekawe blogi oraz fora, no i co i raz to  ciągnie mnie do własnoręcznego namieszania, czyli wykonania jakiejś tajemnej mikstury.

Pokażę Ci trzy słoiki, w których trochę ostatnio udało mi się namieszać.

Oto i one:



Ten biały to już produkt gotowy, a reszta się jeszcze, jak widać, moczy :)

W białym słoiku mam własnoręcznie ukręcony krem magnezowy. 

Wyczytałam o nim na blogu Ziołowej Inez, którego to bloga jestem fanką od dłuższego czasu. 

O TUTAJ go znajdziesz.

Otóż Inez napisała kiedyś notkę o kąpielach w płatkach magnezu, które lepiej niż jakiekolwiek farmaceutyczne produkty uzupełniają niedobory tego minerału w organizmie. 

Napisała też dokładnie jak można przyrządzić sobie magnezowy krem i tak się do tego zachęciłam, że już go mam :)


Powiem Ci, że to uczucie, kiedy smaruje się człowiek własnoręcznie ukręconym kremem jest bezcenne :)

Jest bardzo miły w aplikacji, gęsty i tłusty, lekko nagrzewa skórę (takie właściwości ma użyty do jego produkcji chlorek magnezu), a w dodatku cudownie pachnie, bo wmieszałam do niego olej kokosowy, którego zapach uwielbiam :)

Niestety nie mam fotek z procesu produkcyjego, bo taka byłam zaaferowana tym swoim mieszaniem (najpierw w garze na parze a później mikserem), że zupełnie zapomniałam o dokumentacji blogowej. Obiecuję Ci, że przy następnych mieszaniach aparat będę miała pod ręką.

A  tymczasem jeszcze jedna fota apetycznego kremu (w zasadzie jest zdaje się nawet jadalny, ale zdecydowanie wolę się nim smarować).  



Te dwa pozostałe słoje kryją w sobie proces produkcyjny kolejnych planowanych przeze mnie mikstur.

W tym większym suszone zioła moczą się w kwasie mlekowym, za parę dni będzie już gotowy ekstrakt, który mam zamiar wymieszać z innymi składnikami, a w efekcie uzyskać szampon borowinowy - to również inspiracja z bloga Ziołowej Inez. 

O, nie mogę się już go doczekać, najpierw trochę czasu zabrało mi zgromadzenie składników, teraz muszę odczekać aż się wyekstrahują ekstrakty ziołowe, a jak już będę mogła wszystko sobie pomieszać i nalać na głowę, to chyba zwariuję z tej radości :)


A to zielone co się moczy w drugim słoju, to glistnik jaskółcze ziele, czyli chwaścior z mojego własnego ogródka, który, wyrwany i zmiksowany, skończył w glicerynowo-spirytusowej kąpieli i jak się już przegryzie sam ze sobą, to będę miała składnik do pewnej tajemnej mikstury leczniczej.

I to nie koniec moich wyczynów zielarsko-alchemicznych, o nie! 

Im dalej w las, tym człowiek ma większy apetyt, czy jakoś tak. 

No więc apetyt mam na następny krem oraz na odżywkę do włosów, a także na parę innych mikstur, które zamierzam sobie wymieszać a potem się nimi smarować od stóp do głów.

... o czym nie omieszkam Cię poinformować w stosownym czasie :) 





piątek, 25 lipca 2014

O koktajlu z gremlinów i innych zdrowych wynalazkach :)



Bardzo apetycznie wyglądał u Ciebie ten grzybek, a zwłaszcza twarożek z niego wpadł mi w oko...

Kto wie, czy nie pokuszę się o naśladownictwo, że tak się górnolotnie wyrażę :)

Mój Małżonek ma takiego grzybka zamrożonego i co jakiś czas go odmraża i robi sobie grzybkowe kefirki przez parę tygodni. Ja za kefirkami nie przepadam, zwłaszcza jak się z lekka przekwaszą, a o to nietrudno. Ale twarożek mnie zainspirował. Domowe twarożki są pycha :)

A jeśli chodzi o zdrowotne wynalazki, to przyznam że i mnie ostatnio znosi lekko w ich kierunku.
A troszkę to za sprawą najmłodszej latorośli (czy latorośl prawie osiemnastoletnia to jeszcze latorośl?), która przeszedłszy niedawno na jasną stronę mocy, czyli na stronę vege, zaczęła się interesować zdrowym żywieniem. 

No i co jakiś czas jesteśmy w domu testowani na różne smaki...

Czasem naprawdę zaskakująco pozytywnie :)

Takim hitem okazał się ostatnio zielony koktajl, wyczajony przez Dziecko gdzieś w sieci, a składający się, jak widać na poniższym obrazku, z samych pyszności...



Był tam szpinak, natka pietruchy, awokado i jabłko.

Przed zmiksowaniem wyglądało niezwykle apetycznie...


Po zmiksowaniu troszkę mniej...

przynajmniej dla tych co widzieli, jak na jednym takim starym filmie gremliny powpadały do miksera...


Ja ten film widziałam i jakoś mi ta scena zapadła w pamięć. Hmm....


Ale przyznać muszę, że koktajl był niezły.

W drugim podejściu ze składu wykluczona została natka i chyba bardziej nam smakowało.

Chętnym i nie bojącym się zdrowych wynalazków polecam, bo smak naprawdę fajny. A jak do tego dodać świadomość, że pije się same witaminki, to jeszcze lepiej wszystko smakuje :)

Ostatnio, czyli na tak zwaną starość, zaczęłam jakoś bardziej interesować się użyciem ziół i innych naturalnych sposobów pielęgnacji człowieka. Może to wpływ wieku, a może tych zadżumionych czasów, pełnych sztucznych ulepszaczy, chńskich trujących podróbek i innych niewiadomego pochodzenia i składu erzaców. Że aż człowieka odrzuca i ma człowiek chęć wyprodukować sobie wszystko SAM.

No oczywiście nic z tego, za dużo czasu pochłaniają mi w życiu rzeczy zbędne, czyli np. codzienne bieganie do pracy, ale kusi mnie, oj kusi, wiele takich domowych produktów.

I tak od czasu do czasu coś sobie sklecę.

A to domowy zakwas na żurek, najlepszy w świecie, nie ma porównania do najlepszych sklepowych bełciaków...


A to razowe bułeczki na drożdzach, według przepisu znalezionego w necie, bardzo łatwe i nie wymagające strasznego kombinowania, a pyszne że aż strach...



Innym takim domowym wynalazkiem jest ocet jabłkowy, na którego produkcję Ty mnie namówiłaś :)

Znów nastawiłam :)


A tu już gotowy i prawie wypity urobek :)


A w tym roku nasza antonówka znów oklejona jabłkami, myślę że oprócz szarlotek będzie tej jesieni u nas octowy urodzaj :)



No i jeszcze kuszą mnie różne inne rzeczy, podczytuję fora i blogi zielarskie, kompletuję też powoli składniki do szamponu i kremów, ale o tym opowiem jak już będę miała coś więcej do opowiedzenia, bo na razie to wciąż tylko plany :)

czwartek, 17 lipca 2014

O grzybku co grzybkiem wcale nie jest

Mieliście piękną rocznicową podróż .
Lwów jak najbardziej w moim klimacie. Ciekawa jestem porównania z Wilnem.
Może kiedyś napiszesz coś o poprzedniej wyprawie?

Ja nigdzie nie wyjeżdżałam, za to hodowałam sobie grzybka tybetańskiego. 
Nie wiem czy pamiętasz ale był dosyć popularny w czasach naszego dzieciństwa.
Niedawno przypomniałam sobie o nim. Popytałam znajomych i dostałam porcję malusieńkich miniaturowych kalafiorków.



Metoda rozmnażania jest bardzo prosta. Trzeba tylko pamiętać żeby ziarna kefirowe nie stykały się z niczym metalowym, bo wtedy giną.
Używam mleka w butelkach, 3,2 % . Oczywiście najlepsze byłoby niepasteryzowane i nie homogenizowane.
Wkładam porcję grzybka do słoika i zalewam nieprzegotowanym mlekiem. Na górę zakładam czapeczkę z gazy lub papierowego ręcznika.
Czekam dzień lub dwa. Przecedzam przez plastikowe gęste sito żeby oddzielić “kalafiorki” od gotowego produktu.




Płuczę je pod bieżącą wodą i ponownie zalewam mlekiem. Żadna filozofia, prawda?
Proporcje dosyć trudno podać, wszystko zależy od temperatury panującej w kuchni. Im niższa tym dłużej będzie się robił kefir.
Jeżeli użyjemy większej ilości ziaren to przyspieszymy proces. Raczej nie da się nic zepsuć ,także można bez obaw eksperymentować.
Na początek wystarczy łyżka grzybka. Szybko powiększa swoją objętość.
Naddatki można zamrozić i obdarować kogoś.

Z dużej ilości grzybkowego kefiru robiłam także serki. Nie były rewelacyjne.
Są trochę kwaśniejsze ale może zdrowsze?


Na początku kefir bardzo mi smakował potem coraz mniej,więc zakończyłam kurację.
Nic na siłę, trzeba słuchać swojego organizmu.

Dokładnie wypłukałam kalafiorki, poczekałam aż woda obcieknie. Przełożyłam do małego słoiczka i włożyłam do zamrażarki. Za jakiś czas pewnie go znowu odmrożę.

Dla zainteresowanych właściwościami wklejam link z wyczerpującym opisem.
Nie wiem czy to panaceum na te wszystkie dolegliwości. ale na pewno nie szkodzi.
Wypróbowałam na sobie :)

http://grzybektybetanski.pl/wlasciwosci-zdrowotne-pelen-tekst/


sobota, 12 lipca 2014

O kolczykach dla kotów


Przeczytałyśmy post Gosianki:


Zaczęłyśmy się zastanawiać, jak tu nalać z pustego w próżne.

Doskonale wiemy ile kosztuje leczenie. Od lat staramy się pomagać bezdomnym zwierzakom i zawsze potrzeb jest więcej niż możliwości.
W naszych domach mieszkają właśnie takie skrzywdzone kiedyś stworzenia.

Annavilma zaproponowała żebyśmy zorganizowały mini-bazarek i wystawiły na sprzedaż zrobione przez nią niedawno kolczyki.





Jeżeli znajdą się chętni do zabawy, to kwota wylicytowana będzie do dyspozycji Gosianki.
A jeśli będzie więcej zainteresowanych, to może zabawę powtórzymy?

Licytację zaczynamy od symbolicznej złotówki, jeżeli ktoś chce zalicytować więcej to prosimy o ofertę w komentarzu.

Zabawa trwa tydzień, kończymy 19 lipca o 24.00.

Zapraszamy :)

Wszystko to odbywać się będzie pod czujnym okiem Piczilli, którą znalazłam czternaście i pół roku temu w koleinie pełnej roztopionego śniegu.
Na szczęście noc nie była tak bardzo ciemna i zobaczyłam takie małe szare.
Miała mniej więcej pięć tygodni, wielki brzuszek, świerzb w uszach i problemy trawienne.
I wyrosła z niej taka fajna nastolatka ;)








http://anislowa.blogspot.com/2014/07/o-kolczykach-dla-kotow.html


Może ktoś zechce wkleić u siebie ?
Z góry dziękujemy :)

sobota, 5 lipca 2014

to tylko we Lwowie ... :)


Z pewnością nie można mnie nazwać wytrawnym „zwiedzaczem”, bo sumie rzadko gdziekolwiek podróżuję. 

Ale kiedy już się gdzieś wybiorę, lubię zwiedzać najbardziej jak się da :)

Dlatego też nie wyobrażam sobie siebie na wycieczkach objazdowych: jedno miasto w jeden dzień, mija tydzień i „zwiedzony" cały kraj, najważniejsze zabytki po łebkach tu i tam, jedna noc w Rzymie a  druga w Wenecji. Takie zwiedzanie to nie dla mnie.

Lubię chodzić po ulicach miast i przyglądać się detalom budynków, przyjść w to samo miejsce na drugi dzień i odkryć coś nowego, na co poprzedniego dnia nie zwróciłam uwagi. Każde miasto ma swoją atmosferę, swoją duszę. Trochę czasu trzeba, żeby ją poczuć i próbować zrozumieć.

Po Lwowie tak właśnie chodziliśmy.

Przechodziliśmy wielokrotnie tymi samymi ulicami, przyglądaliśmy się w nieskończoność tym samym kamienicom, placom, kościołom.

Na ulicach zwracaliśmy uwagę na szyldy, napisy na murach, afisze. One przecież też stanowią o uroku miasta. 

We Lwowie naprawdę jest czym cieszyć oczy.

Trochę takich obrazków dla Was:




Szyldy galerii, sklepów, restauracji...




Rozszyfrowywanie napisów sprawiało nam zawsze wielką radość, bo niby cyrylicę człowiek zna, języki nasze podobne, ale jednak czasem coś zabrzmiało wyjątkowo zabawnie i niespodziewanie.
Powyżej "Miejska piekarnia serników i strudli" ... mmm, zajrzeliśmy ale nie spróbowaliśmy, a teraz żal...


Powyżej kawiarnia Medelin, a poniżej Rudy Kot i też kawiarnia...


A tu  niżej sklep ezoteryczny pod tajemniczą nazwą "Alchemik", a w środku niezwykła atmosfera, półmrok, zapach kadzideł, stosy książek, wiszące dzwonki wietrzne, amulety i łapacze snów.

Oboje czuliśmy, że gdybyśmy zajrzeli na zaplecze, sprzedawca zaproponowałby nam kupno Gizmo...

Nie zajrzeliśmy tam, na wszelki wypadek ;)


Napis "Perukarnia" prześladował mnie na każdej niemal ulicy, zastanawiać się już zaczęłam nawet czemu peruki są tu tak popularne ... 
A to zakład fryzjerski, oczywiście  :)

Czekoladki pewnie przedstawiać nie muszę, samo się czyta ...


BON TON - Art Salon ...


Księgarnia naukowa 


Lombardów we Lwowie widzieliśmy całkiem sporo ...


Napis vintage bardzo mi się spodobał  


i jeszcze jedna galeria ...


McDonald's po ukraińsku też trochę inaczej się prezentuje 


Ukraińsko pisane angielskie nazwy mają swój wielki urok, czyż nie? Fashion Cat to jedna z moich faworytek :)


No a ta "Kawiarnia na bambetli". Czy można przejść obok niej obojętnie ?

Taka kawiarnia to tylko we Lwowie...

Nie przeszliśmy obojętnie. Kawa była wspaniała. Mieliśmy jeszcze wrócić innego dnia, ale nie wystarczyło nam już czasu...


"Kawy na spacer" też nie zdążyłam spróbować 


Na "shoppingu" w centrum handlowym byliśmy raz jeden, z ciekawości. Przypominało ono nasze domy towarowe w pierwszych latach "wolnego" rynku. 


A ten napis też mnie prześladował, minęłam go kilka razy zanim odcyfrowałam nazwę pizzerii :)


No wiem, strasznie dużo tych zdjęć nawklejałam. Zapewniam Was jednak, że NIE wkleiłam bardzo, bardzo wielu... Naprawdę zrobiłam ostrą selekcję, a jak chcecie zobaczyć więcej to wybierzcie się tam koniecznie :)

No ale przecież nie byłoby prawdziwej opowieści o Lwowie, gdybym nie pokazała lwowskich lwów.

 A jest ich, jak na gród księcia Lwa (tak się założyciel miasta nazywał właśnie) przystało, 
całkiem sporo.


Te dwa srogie lwy strzegą Ratusza na rynku Starego Miasta.


A te wszystkie inne znaleźliśmy w różnych miejscach Lwowa:












A to nasz ulubiony lwowski lew, który wyleguje się nad oknem staromiejskiej kamienicy patrząc na ludzi z góry z tajemniczym, lub, jak twierdzą niektórzy, pełnym politowania uśmiechem...


A tego kota spotkaliśmy w pewnym lwowskim ogródku przy małym ślicznym kościele. Spał sobie i śnił, że pewnego dnia wyrośnie na prawdziwego lwa z miasta Lwowa...


No i to już koniec mojej Lwowskiej opowieści. Że się we Lwowie zakochałam, to chyba widać gołym okiem :) 

A kto tego jeszcze nie zobaczył, to niech sobie tu popatrzy:





 No i na koniec nie mogę się powstrzymać od wklejenia tej piosenki, no trudno, 
jedni postukają się w głowę, a drudzy może posłuchają z uśmiechem ...






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...