Znamy się od... lepiej nie mówić :)
Osiem lat spędziłyśmy w jednej ławce, gadając bez przerwy. Za to nas rozsadzano, a wtedy pisałyśmy do siebie listy, bo przecież musiałyśmy być ze sobą w kontakcie, to chyba zrozumiałe!
I tak jest do dzisiaj. Nie mieszkamy blisko siebie, ale kontakt musi być! Na szczęście ktoś wymyślił Internet...
Maile, gg, dużo zdjęć...
i tak powstał pomysł założenia tego bloga.


Drogi Gościu, miło że do nas zaglądasz. Ucieszymy się bardzo, jeśli zostawisz tu parę słów komentarza :)

piątek, 25 lipca 2014

O koktajlu z gremlinów i innych zdrowych wynalazkach :)



Bardzo apetycznie wyglądał u Ciebie ten grzybek, a zwłaszcza twarożek z niego wpadł mi w oko...

Kto wie, czy nie pokuszę się o naśladownictwo, że tak się górnolotnie wyrażę :)

Mój Małżonek ma takiego grzybka zamrożonego i co jakiś czas go odmraża i robi sobie grzybkowe kefirki przez parę tygodni. Ja za kefirkami nie przepadam, zwłaszcza jak się z lekka przekwaszą, a o to nietrudno. Ale twarożek mnie zainspirował. Domowe twarożki są pycha :)

A jeśli chodzi o zdrowotne wynalazki, to przyznam że i mnie ostatnio znosi lekko w ich kierunku.
A troszkę to za sprawą najmłodszej latorośli (czy latorośl prawie osiemnastoletnia to jeszcze latorośl?), która przeszedłszy niedawno na jasną stronę mocy, czyli na stronę vege, zaczęła się interesować zdrowym żywieniem. 

No i co jakiś czas jesteśmy w domu testowani na różne smaki...

Czasem naprawdę zaskakująco pozytywnie :)

Takim hitem okazał się ostatnio zielony koktajl, wyczajony przez Dziecko gdzieś w sieci, a składający się, jak widać na poniższym obrazku, z samych pyszności...



Był tam szpinak, natka pietruchy, awokado i jabłko.

Przed zmiksowaniem wyglądało niezwykle apetycznie...


Po zmiksowaniu troszkę mniej...

przynajmniej dla tych co widzieli, jak na jednym takim starym filmie gremliny powpadały do miksera...


Ja ten film widziałam i jakoś mi ta scena zapadła w pamięć. Hmm....


Ale przyznać muszę, że koktajl był niezły.

W drugim podejściu ze składu wykluczona została natka i chyba bardziej nam smakowało.

Chętnym i nie bojącym się zdrowych wynalazków polecam, bo smak naprawdę fajny. A jak do tego dodać świadomość, że pije się same witaminki, to jeszcze lepiej wszystko smakuje :)

Ostatnio, czyli na tak zwaną starość, zaczęłam jakoś bardziej interesować się użyciem ziół i innych naturalnych sposobów pielęgnacji człowieka. Może to wpływ wieku, a może tych zadżumionych czasów, pełnych sztucznych ulepszaczy, chńskich trujących podróbek i innych niewiadomego pochodzenia i składu erzaców. Że aż człowieka odrzuca i ma człowiek chęć wyprodukować sobie wszystko SAM.

No oczywiście nic z tego, za dużo czasu pochłaniają mi w życiu rzeczy zbędne, czyli np. codzienne bieganie do pracy, ale kusi mnie, oj kusi, wiele takich domowych produktów.

I tak od czasu do czasu coś sobie sklecę.

A to domowy zakwas na żurek, najlepszy w świecie, nie ma porównania do najlepszych sklepowych bełciaków...


A to razowe bułeczki na drożdzach, według przepisu znalezionego w necie, bardzo łatwe i nie wymagające strasznego kombinowania, a pyszne że aż strach...



Innym takim domowym wynalazkiem jest ocet jabłkowy, na którego produkcję Ty mnie namówiłaś :)

Znów nastawiłam :)


A tu już gotowy i prawie wypity urobek :)


A w tym roku nasza antonówka znów oklejona jabłkami, myślę że oprócz szarlotek będzie tej jesieni u nas octowy urodzaj :)



No i jeszcze kuszą mnie różne inne rzeczy, podczytuję fora i blogi zielarskie, kompletuję też powoli składniki do szamponu i kremów, ale o tym opowiem jak już będę miała coś więcej do opowiedzenia, bo na razie to wciąż tylko plany :)

czwartek, 17 lipca 2014

O grzybku co grzybkiem wcale nie jest

Mieliście piękną rocznicową podróż .
Lwów jak najbardziej w moim klimacie. Ciekawa jestem porównania z Wilnem.
Może kiedyś napiszesz coś o poprzedniej wyprawie?

Ja nigdzie nie wyjeżdżałam, za to hodowałam sobie grzybka tybetańskiego. 
Nie wiem czy pamiętasz ale był dosyć popularny w czasach naszego dzieciństwa.
Niedawno przypomniałam sobie o nim. Popytałam znajomych i dostałam porcję malusieńkich miniaturowych kalafiorków.



Metoda rozmnażania jest bardzo prosta. Trzeba tylko pamiętać żeby ziarna kefirowe nie stykały się z niczym metalowym, bo wtedy giną.
Używam mleka w butelkach, 3,2 % . Oczywiście najlepsze byłoby niepasteryzowane i nie homogenizowane.
Wkładam porcję grzybka do słoika i zalewam nieprzegotowanym mlekiem. Na górę zakładam czapeczkę z gazy lub papierowego ręcznika.
Czekam dzień lub dwa. Przecedzam przez plastikowe gęste sito żeby oddzielić “kalafiorki” od gotowego produktu.




Płuczę je pod bieżącą wodą i ponownie zalewam mlekiem. Żadna filozofia, prawda?
Proporcje dosyć trudno podać, wszystko zależy od temperatury panującej w kuchni. Im niższa tym dłużej będzie się robił kefir.
Jeżeli użyjemy większej ilości ziaren to przyspieszymy proces. Raczej nie da się nic zepsuć ,także można bez obaw eksperymentować.
Na początek wystarczy łyżka grzybka. Szybko powiększa swoją objętość.
Naddatki można zamrozić i obdarować kogoś.

Z dużej ilości grzybkowego kefiru robiłam także serki. Nie były rewelacyjne.
Są trochę kwaśniejsze ale może zdrowsze?


Na początku kefir bardzo mi smakował potem coraz mniej,więc zakończyłam kurację.
Nic na siłę, trzeba słuchać swojego organizmu.

Dokładnie wypłukałam kalafiorki, poczekałam aż woda obcieknie. Przełożyłam do małego słoiczka i włożyłam do zamrażarki. Za jakiś czas pewnie go znowu odmrożę.

Dla zainteresowanych właściwościami wklejam link z wyczerpującym opisem.
Nie wiem czy to panaceum na te wszystkie dolegliwości. ale na pewno nie szkodzi.
Wypróbowałam na sobie :)

http://grzybektybetanski.pl/wlasciwosci-zdrowotne-pelen-tekst/


sobota, 12 lipca 2014

O kolczykach dla kotów


Przeczytałyśmy post Gosianki:


Zaczęłyśmy się zastanawiać, jak tu nalać z pustego w próżne.

Doskonale wiemy ile kosztuje leczenie. Od lat staramy się pomagać bezdomnym zwierzakom i zawsze potrzeb jest więcej niż możliwości.
W naszych domach mieszkają właśnie takie skrzywdzone kiedyś stworzenia.

Annavilma zaproponowała żebyśmy zorganizowały mini-bazarek i wystawiły na sprzedaż zrobione przez nią niedawno kolczyki.





Jeżeli znajdą się chętni do zabawy, to kwota wylicytowana będzie do dyspozycji Gosianki.
A jeśli będzie więcej zainteresowanych, to może zabawę powtórzymy?

Licytację zaczynamy od symbolicznej złotówki, jeżeli ktoś chce zalicytować więcej to prosimy o ofertę w komentarzu.

Zabawa trwa tydzień, kończymy 19 lipca o 24.00.

Zapraszamy :)

Wszystko to odbywać się będzie pod czujnym okiem Piczilli, którą znalazłam czternaście i pół roku temu w koleinie pełnej roztopionego śniegu.
Na szczęście noc nie była tak bardzo ciemna i zobaczyłam takie małe szare.
Miała mniej więcej pięć tygodni, wielki brzuszek, świerzb w uszach i problemy trawienne.
I wyrosła z niej taka fajna nastolatka ;)








http://anislowa.blogspot.com/2014/07/o-kolczykach-dla-kotow.html


Może ktoś zechce wkleić u siebie ?
Z góry dziękujemy :)

sobota, 5 lipca 2014

to tylko we Lwowie ... :)


Z pewnością nie można mnie nazwać wytrawnym „zwiedzaczem”, bo sumie rzadko gdziekolwiek podróżuję. 

Ale kiedy już się gdzieś wybiorę, lubię zwiedzać najbardziej jak się da :)

Dlatego też nie wyobrażam sobie siebie na wycieczkach objazdowych: jedno miasto w jeden dzień, mija tydzień i „zwiedzony" cały kraj, najważniejsze zabytki po łebkach tu i tam, jedna noc w Rzymie a  druga w Wenecji. Takie zwiedzanie to nie dla mnie.

Lubię chodzić po ulicach miast i przyglądać się detalom budynków, przyjść w to samo miejsce na drugi dzień i odkryć coś nowego, na co poprzedniego dnia nie zwróciłam uwagi. Każde miasto ma swoją atmosferę, swoją duszę. Trochę czasu trzeba, żeby ją poczuć i próbować zrozumieć.

Po Lwowie tak właśnie chodziliśmy.

Przechodziliśmy wielokrotnie tymi samymi ulicami, przyglądaliśmy się w nieskończoność tym samym kamienicom, placom, kościołom.

Na ulicach zwracaliśmy uwagę na szyldy, napisy na murach, afisze. One przecież też stanowią o uroku miasta. 

We Lwowie naprawdę jest czym cieszyć oczy.

Trochę takich obrazków dla Was:




Szyldy galerii, sklepów, restauracji...




Rozszyfrowywanie napisów sprawiało nam zawsze wielką radość, bo niby cyrylicę człowiek zna, języki nasze podobne, ale jednak czasem coś zabrzmiało wyjątkowo zabawnie i niespodziewanie.
Powyżej "Miejska piekarnia serników i strudli" ... mmm, zajrzeliśmy ale nie spróbowaliśmy, a teraz żal...


Powyżej kawiarnia Medelin, a poniżej Rudy Kot i też kawiarnia...


A tu  niżej sklep ezoteryczny pod tajemniczą nazwą "Alchemik", a w środku niezwykła atmosfera, półmrok, zapach kadzideł, stosy książek, wiszące dzwonki wietrzne, amulety i łapacze snów.

Oboje czuliśmy, że gdybyśmy zajrzeli na zaplecze, sprzedawca zaproponowałby nam kupno Gizmo...

Nie zajrzeliśmy tam, na wszelki wypadek ;)


Napis "Perukarnia" prześladował mnie na każdej niemal ulicy, zastanawiać się już zaczęłam nawet czemu peruki są tu tak popularne ... 
A to zakład fryzjerski, oczywiście  :)

Czekoladki pewnie przedstawiać nie muszę, samo się czyta ...


BON TON - Art Salon ...


Księgarnia naukowa 


Lombardów we Lwowie widzieliśmy całkiem sporo ...


Napis vintage bardzo mi się spodobał  


i jeszcze jedna galeria ...


McDonald's po ukraińsku też trochę inaczej się prezentuje 


Ukraińsko pisane angielskie nazwy mają swój wielki urok, czyż nie? Fashion Cat to jedna z moich faworytek :)


No a ta "Kawiarnia na bambetli". Czy można przejść obok niej obojętnie ?

Taka kawiarnia to tylko we Lwowie...

Nie przeszliśmy obojętnie. Kawa była wspaniała. Mieliśmy jeszcze wrócić innego dnia, ale nie wystarczyło nam już czasu...


"Kawy na spacer" też nie zdążyłam spróbować 


Na "shoppingu" w centrum handlowym byliśmy raz jeden, z ciekawości. Przypominało ono nasze domy towarowe w pierwszych latach "wolnego" rynku. 


A ten napis też mnie prześladował, minęłam go kilka razy zanim odcyfrowałam nazwę pizzerii :)


No wiem, strasznie dużo tych zdjęć nawklejałam. Zapewniam Was jednak, że NIE wkleiłam bardzo, bardzo wielu... Naprawdę zrobiłam ostrą selekcję, a jak chcecie zobaczyć więcej to wybierzcie się tam koniecznie :)

No ale przecież nie byłoby prawdziwej opowieści o Lwowie, gdybym nie pokazała lwowskich lwów.

 A jest ich, jak na gród księcia Lwa (tak się założyciel miasta nazywał właśnie) przystało, 
całkiem sporo.


Te dwa srogie lwy strzegą Ratusza na rynku Starego Miasta.


A te wszystkie inne znaleźliśmy w różnych miejscach Lwowa:












A to nasz ulubiony lwowski lew, który wyleguje się nad oknem staromiejskiej kamienicy patrząc na ludzi z góry z tajemniczym, lub, jak twierdzą niektórzy, pełnym politowania uśmiechem...


A tego kota spotkaliśmy w pewnym lwowskim ogródku przy małym ślicznym kościele. Spał sobie i śnił, że pewnego dnia wyrośnie na prawdziwego lwa z miasta Lwowa...


No i to już koniec mojej Lwowskiej opowieści. Że się we Lwowie zakochałam, to chyba widać gołym okiem :) 

A kto tego jeszcze nie zobaczył, to niech sobie tu popatrzy:





 No i na koniec nie mogę się powstrzymać od wklejenia tej piosenki, no trudno, 
jedni postukają się w głowę, a drudzy może posłuchają z uśmiechem ...






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...